Przyszedł czas wypróbować szosę na jakimś podjeździe. Ponieważ nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać najlepszym wydawał mi się Żar. Długi ale nie zbyt stromy. Dodatkowo Dominik rzucił kilka dni temu propozycję wyjazdu na Żar właśnie. Wreszcie udało się spotkać po latach na jakiś wspólny uphill. Dominik rzecz jasna wybierał się przez Przegibek, ja przez Czaniec. Żeby podjechać na Beskid Targanicki szosówką zdecydowanie nie jestem gotów, dlatego wybrałem wariant ekspresowy. Spotkaliśmy się w Międzybrodziu i ruszyliśmy na Żar. Nie było łatwo, choć biorąc pod uwagę jak podjeżdżałem na kolejne wzniesienie (ale to tych za chwilę) to mogę powiedzieć że wcale się nie zmęczyłem. Na górze czas na Cole. Najgrubszy kolarz świata (ja) wciągnął dwie. Bidony tez już miałem prawie puste - nic dziwnego, że się męczyłem skoro tyle dodatkowych płynów musiałem wozić. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, wszak nie widzieliśmy się jak dobrze liczę 4 lata. Zjazd w dół bez szaleństw choć 74km/h pękło. Za mostem rozjeżdżamy się, bo postanowiłem wracać przez Kocierz nie będąc do końca przekonanym czy to dobry pomysł. Przed samym podjazdem zatrzymuję się jeszcze na chwilę, żeby zjeść batona o którym wcześniej zapomniałem. Mimo dobrego startu na początku podjazdu szybko zaczynam odczuwać braki treningowe. Szło mi znacznie gorzej niż na Żar. Koniec końców dojeżdżam na szczyt. Dopijam ostatni łyk napoju, którym podzielił się ze mną Dominik przy rozjeździe. Zjazd z Kocierza tez nie należał do przyjemnych prawie 60 km na nowym rowerze w nowej pozycji było przyczyną bólu karku a tu nie ma zmiłuj trzeba w pochylonej pozycji patrzyć przed siebie - to boli. Mimo tych dolegliwości i niemocy myślę, że było bardzo fajnie. Dzięki Dominik za wspólny uphill może następny raz wypadnie nieco wcześniej niż za kolejne 4 lata.
Po dekadzie odmawiania sobie tej przyjemności i ciągle ważniejszych wydatków, wreszcie jestem szczęśliwym posiadaczem “kolarki”. Rower był prezentem od żony. Oczywiście model wybrałem sam. Czas na zakup jest bardzo dobry bo zaczęły się już wyprzedaże a i pogoda pozwoli zapewne jeszcze pojeździć. Rower udało się zakupić o 25% taniej niż wynosi jego cena katalogowa. Nowy rower wymaga oczywiście zakupu kilku elementów z których najważniejszymi są pedały. Żeby nie zmieniać butów wybrałem model PD-A520 firmy Shimano. Nie chciałem przesadzać z modelem bo być może jak już oswoję się z nowym rowerem za rok czy dwa rozważam zakup butów i pedałów dedykowanych do szosy. Minęło jeszcze kilka dni zanim udało mi się przejechać po raz pierwszy, no ale w końcu nadszedł upragniony moment. Najpierw myślałem żeby rzucić się od razu na głęboką wodę i pojechać na Kocierz, ale jeszcze zanim wyszedłem z domu stwierdziłem że to chyba nie dobry pomysł najpierw postanowiłem spróbować czy ja w ogóle potrafię na tym jeździć. Wymyśliłem zatem trasę nieco pagórkowatą z kilkoma krótkimi a jednym całkiem stromym ale też krótkim podjazdem. Pierwsze wrażenie pozycja całkiem wygodna dłonie ułożone w innym kierunku niż w MTB do tego pewnie mózg musi się jeszcze przyzwyczaić. 8 barów w oponie i sztywny widelec robią swoje po chwili zaczynam czuć wyraźnie nadgarstki. 50 zębów z przodu a bez problemu można podjechać na małe wzniesienia. Na najbardziej stromym pagórku (z 12%) trochę się zgubiłem w manewrowaniu manetką ale w końcu podjechałem. przy końcu podjazdu poczułem się wręcz zmęczony z małą zadyszką w moim przypadku na rowerze to się nie zdarza. Cóż inny rytm inne przełożenia trzeba się będzie przyzwyczaić. Zjazdy bardzo asekuracyjnie - przekładanie rąk z górnego chwytu na dolny też nie idzie mi jeszcze zbyt sprawnie. Te 18 km, po których na Mystic’u pewnie uznałbym za dobrą rozgrzewkę tu muszę przyznać że trochę mnie zmęczyło. Trzeba będzie pewnie przyzwyczaić się do nowej maszyny. fota nowego roweru:Merida Road Race Lite 903
Nie mając konkretnego pomysłu na wycieczkę, postanowiłem realizować ideę, że w jeździe na rowerze nie chodzi o to żeby gdzieś dojechać. W składzie ja i Franek spakowaliśmy napoje i ruszyliśmy w trasę bez żadnego celu. Na początek jakąś rozkopaną droga dotarliśmy nad pobliską rzekę. Pooffroudowaliśmy tak aż na Olszyny. Stamtąd pod stadion a następnie w kierunku działek na Pańskiej Górze. Skoro już tam dotarliśmy to postanowiłem sprawdzić co tam na łupkach wierzowskich. Ze dwadzieścia lat tam nie byłem i nawet nie miałem pojęcia że ta czarna łupiąca się przy najmniejszym dotyku skała tak się nazywa i pewnie bym się o tym nie dowiedział gdyby nie drogowskaz, wskazujący atrakcję turystyczną. W tym miejscu zawsze znajdowała się drewniana kładką, którą można było się przedostać na drugą stronę rzeki i dotrzeć do szosy biegnącej do Rzyk (czy tam Rzyków). To co tam znalazłem być może i kładką było ale przeprawa z rowerem i Maluchem w foteliku przez to coś wydała mi się sprawą dość ryzykowną. Zostaliśmy tam więc na parę minut napić się czegoś, połupać łupki itd... W planie wycieczki bez planu było to aby nie wracać tą samą drogą. Plan wycieczki bez planu zakładał też przeprawę przez rzekę w tym miejscu. Dwadzieścia lat temu nieco dalej była też druga drewniana kładka. Udaliśmy się więc w jej kierunku i owszem znaleźliśmy. W prawdzie nie drewniana a obrzydliwą betonową z metalową w zaawansowanym stadium rdzewienia poręczą. No cóż nie ma co wybrzydzać kładka jest, na drugą stronę się przedostać można. Tak oto dotarliśmy do szosy po drugiej stronie rzeki. Ponieważ Franek bawił się jazdą całkiem dobrze zamiast wracać prosto do domu wydłużyliśmy sobie wycieczkę przez Dzielec i Brzezinkę Pamiątkowa fota na łupkach